Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Pomorze. Władysław Ornowski pomaga potrzebującym. Nie tylko w święta [ZDJĘCIA]

Anna Mizera-Nowicka, R.K.
fot. Roman Kościelniak
Znają go na całym Pomorzu. Wiedzą, że mogą na niego liczyć. W okresie świątecznym miejsc, do których dociera z pomocą, jest szczególnie dużo. A jego dzień jest wyjątkowo długi

Dwanaście, czasem nawet czternaście godzin dziennie - odpowiada pan Władek na pytanie, ile czasu poświęca w okresie świąt na pomaganie innym. - Mogę sobie na to pozwolić, bo jestem wcześniejszy emeryt. Szkoda, że Tusk te późniejsze emerytury wprowadził, bo i moja Marysia mogłaby więcej zrobić. Razem byśmy jeździli. A to zbliża i kłótnie nam nie w głowie.

Zobacz także: Nagrody dla tych, którzy pomagają innym

Pan Władek, czyli Władysław Ornowski, założyciel i prezes działającej w Gdańsku od kilkunastu lat Fundacji Pomocy na rzecz Dzieci "Pan Władek", zazwyczaj z domu wyjeżdża przed godziną szóstą rano. Musi przecież zabrać i rozwieźć żywność, ubrania, czasem meble i sprzęt RTV/AGD w tak wiele miejsc, do tak wielu potrzebujących ludzi... A teraz w okresie Bożego Narodzenia i Nowego Roku telefony od tych, którzy proszą o wsparcie, urywają się.

- Chciałbym kiedyś gdzieś pojechać i usłyszeć: "Panie Władku, my dziś pana nie potrzebujemy. Ktoś inny już nam pomógł" - marzy głośno.

- Ale przecież pan nie musi tak ciężko pracować. Nie ma pan żadnego obowiązku. Nikt panu za to nie płaci i tego nie wymaga. Nie zdarza się panu czasem wstając rano pomyśleć, "ale mi się nie chce, może dziś sobie odpocznę"? - pytam.
- Jak trochę dłużej pośpię, budzę się i myślę, co ja jeszcze robię w łóżku - odpowiada bez namysłu.

Dziś (wtorek, 18 grudnia) pan Władek zrobił sobie lżejszy dzień, bo w podróż zabrał ze sobą mnie. Wyprawa zamiast przed godz. 6, rozpoczęła się przed 8.

Kawa? Nie ma czasu, przecież trzeba jechać
Najpierw jedziemy na ul. Jagiellońską w Gdańsku, do punktu zbiórki odzieży "Dar Serca". Zabieramy ubrania, które potem trafią do domu opieki nad dzieckiem.

- Panie Władku, może kawy wypijecie? -proponuje pracująca tam pani Irenka. Odmawiamy. Nie ma czasu. Pani Irena nawet nie próbuje zapraszać drugi raz. - Pan to wiecznie w biegu -mówi z rezygnacją i już przygotowuje paczki z ubraniami dla sześciorga maluchów z rodzinnego domu dziecka, do których pojedziemy.

- Pani Irena to święta kobieta - gdy wyjeżdżamy, mówi mężczyzna o wielkim sercu.

Jedziemy do Szkoły Podstawowej nr 55 w Gdańsku. Jej uczniowie od lat organizują zbiórkę ubrań. Nie zawiedli i tym razem, o czym świadczy góra paczek ułożonych na szkolnym korytarzu.

- A nie ma nikogo, kto pomoże to nosić? - pyta Władysław Ornowski. Gdy słyszy, że nie, unosi tylko ramiona do góry i sam zaczyna przenosić prezenty do samochodu. Po chwili ma już jednak pomocników.

Z Nowego Portu jedziemy prosto do Kębłowa, do rodzinnego domu dziecka. Jest trochę czasu, by porozmawiać.

Pan Władek jest pełen emocji
Ale rozmowa na temat pana Władka nie jest prosta. Ma tyle ważniejszych historii do opowiedzenia. O wdowie z dziesięciorgiem dzieci, co jej się dom spalił. O uczciwej rodzinie zastępczej z okolic Pucka, której po ostatniej nagonce na takie domy bezsensownie dziecko zabrano i skrzywdzono. I sprawa najświeższa - staruszki, która mieszka w baraku, bo dzieci sprzedały jej dom.

- Jak pan nasłucha się o tylu ludzkich dramatach, może pan spać? - pytam.

- No właśnie nie zawsze. Dziś od czwartej rano rozmawialiśmy z Marysią, jak tej starszej pani pomóc. Bo przecież, nie może tak być, żeby człowieka wymeldowano i nigdzie nie zameldowano - mówi pan Władek z zatroskaną miną.

Humor mu się poprawia, gdy opowiada o dziewczynie z bardzo ubogiej, wielodzietnej rodziny, która pracując ciężko weekendami zarobiła na prawo jazdy, a nawet idzie na studia. Opowieść o niej kończy się, gdy głos pana Władka się łamie. Nie może mówić, bo się wzruszył. Tak samo kończy opowieść o dzieciach uradowanych na widok szynki. Gdy przyjechał z torbami jedzenia, krzyczały "Mamo, mamo zobacz. Pan Władek przyniósł nam takie rzeczy, jak w sklepie za szybą".

Również ze łzami w oczach i z drżącym podbródkiem kończy opowieść o 6-latku, który - gdy dowiedział się o zbiórce żywności, oddał własnego pączka.

- Co on dzisiaj robi? Jestem ciekaw - zastanawia się.

Dzięki zaangażowaniu pana Władka w dobrych warunkach mieszkają m.in. dwie rodziny z powiatu puckiego.
Najpierw pomoc trafiła do Smolna, gdzie wielodzietna rodzina mieszkała w rozpadającym się budynku. Udało się zdobyć sponsorów, którzy postawili i wyposażyli drewniany domek. Potem - do gminy Krokowa, gdzie siedemnastoosobowa rodzina miała maleńki pokoik. Pierwotnie szukano działki, na której miał stanąć nowy budynek. Ostatecznie gmina wyremontowała lokal, w którym wcześniej mieścił się komisariat policji.

Niedawno pan Władek wsparł członków rodu Złochów z Łężyc. Podczas jednego ze swoich rodzinnych spotkań zdecydowali, że zamiast obdarowywać się nawzajem prezentami wesprą
rodziny znajdujące się w trudnej sytuacji. Jeszcze przed świętami pomoc trafiła do rodzin w Goszczynie i Szarym Dworze w gminie Krokowa. I trafiać będzie tu jeszcze długo. - Coraz trudniej znaleźć osoby o wrażliwym sercu. Dlatego inicjatywa rodziny z Łężyc jest szczególnie cenna - mówi pan Władek.

Z telefonem przy uchu
Naszą rozmowę co jakiś czas przerywają dzwonki telefonu. Większość z nich sygnalizuje kolejne ludzkie dramaty.
- Acha, Kościerzyna. A ile dzieci? A dzieci z in vitro? A czemu nie pracuje - nie może znaleźć pracy? - pyta przez telefon pan Władek.

Potem mi tłumaczy: - Tym in vitro musiałem się upewnić po prostu, gdzie są rodzice, że dzieci w takiej biedzie żyją. Jak mają na picie i nie pracują, to nie pomagam.

W ciągu trzech godzin mężczyzna odbiera przynajmniej kilkanaście telefonów. Ale, jak opowiada, to jeszcze nic. Jego rekord to siedem godzin "na telefonie" jednego dnia.

- Bo niektórzy lubią się wypłakać - wyjaśnia.

Wszystkie sprawy załatwia w trakcie jazdy. Najbardziej cieszą go sygnały od tych, którzy chcą pomóc. A dziś jest szczęśliwy dzień. Dzwonił ktoś, że ma kuchenkę gazową do oddania. Inny wersalkę. No i te setki kilogramów frytek.

Wracając więc z Kłębowa z rodzinnego domu dziecka, gdzie wszystkie dzieci pan Władek zna po imieniu, trzeba zahaczyć o fabrykę frytek w Lęborku. Szlaban na bramie otwiera się, gdy tylko podjeżdżamy niebieskim autem z napisem "Pan Władek". Najpierw jest ważenie samochodu, by wyjeżdżając było wiadomo, ile towaru otrzymał.

To naprawdę jest szczęśliwy dzień
Na miejscu pan Władek dowiaduje się, że teraz dostanie "tylko" jedną paletę, czyli ok. 700 kg frytek. Po kolejne ma się stawić następnego dnia.

Za chwilę okazuje się, że wtorek to wyjątkowo szczęśliwy dzień, bo współpracę oferuje fundacji również przedstawiciel sąsiedniej firmy.

W drodze do Gdańska są kolejne telefony z dobrymi wieściami. - 750 kg pierogów? Pewnie! Biorę! Lubię, pani Moniko, jak pani do mnie dzwoni. To ładowanie moich baterii - cieszy się pan Władek przez telefon.

Czasami szlag go trafia
Tłumaczy mi, że teraz musi szybko wrócić do Nowego Portu w Gdańsku, gdzie załaduje żywność znajdującą się w jego magazynie na terenie stoczni. Wszystko jeszcze dziś trafi do Nowego nad Wisłą. Bo zamrożone frytki trzeba jak najszybciej rozwieźć.

- Dbam, żeby wszystko było jak należy. Ale czasem nie da się dopilnować. Kiedyś organizowaliśmy zbiórkę żywności w marketach. Ktoś musiał włożyć makaron na granicy terminu spożycia, a my go podarowaliśmy pewnemu ubogiemu mężczyźnie - wspomina pan Władek. - Gdy wróciliśmy z Marysią do domu, odsłuchaliśmy automatyczną sekretarkę. Ale nas zwyzywał…

Z żalem pan Władek opowiada również o współpracy z pewną trójmiejską fundacją. Jej pracownicy zaoferowali zaproszenie na wycieczkę po Gdańsku dzieci, którym pan Władek zorganizował 3-tygodniowy obóz w
Gdańsku.
- "Wypożyczyli" ode mnie te dzieciaki na trzy godziny. Oprowadzili po mieście i zrobili milion zdjęć. Potem te zdjęcia znalazłem na ich stronie internetowej i przeczytałem, że razem ze mną zorganizowali dla dzieci 3-tygodniowe wakacje. To była dla mnie tzw. szokoterapia - nie kryje mężczyzna.

Dobrzy ludzie? Są wszędzie
Ale pan Władek chętniej opowiada o dobrych ludziach. Np. mężczyźnie z Pomorza, który wyjechał do Anglii. Tam zorganizował zbiórkę pieniędzy dla potrzebujących. W samą Wigilię zebrane funty zamieniano w kantorze, by jeszcze sześciu rodzinom, m.in. z okolic Starogardu Gdańskiego, stworzyć lepsze święta.

- Pan Władek w wigilię jednej ryby nie usmaży, bo tyle ma jeszcze roboty - śmieje się pani Asia, prowadzące rodzinny dom dziecka.

Jak przyznaje, nie przepada za niektórymi wigiliami organizowanym dla osób samotnych i potrzebujących.

- Nie rozumiem czegoś takiego, że ubogim daje się plastikowe talerze, sztućce, kubki. Osobny stół, z normalnymi talerzami, jest natomiast dla reszty, dla "ważniejszych osób" - mówi rozdrażniony. - Również pierwsze półmiski mają być stawiane na ten "lepszy" stół. My z Marysią wtedy włączamy się w roznoszenie tego jedzenia i przewrotnie najpierw dajemy je uboższym. Bo jeśli już organizujemy takie wigilie, to niech wszyscy będą równi. Nie pogardzajmy ubogimi. Jak oni w takiej sytuacji mają się czuć?

Dzięki panu Władkowi mogą poczuć się wyjątkowo: - Tylko w ostatnim miesiącu podzieliliśmy pomiędzy potrzebujących 14 ton pierogów! A gdzie frytki, placki...?

Jest zadowolony, bo przed chwilą miał kolejny telefon. Tym razem z pytaniem, czy ma komu rozdać ponad pół tony ryby. - Chyba wędzony pstrąg, albo łosoś. Sam nie wiem. Ale to jest dobry dzień! - mówi szczęśliwy. I już jedzie dalej. Rocznie przejeżdża ok. 50 tys. kilometrów. A nowy rok trzeba zacząć już zaraz…

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Krokusy w Tatrach. W tym roku bardzo szybko

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na wejherowo.naszemiasto.pl Nasze Miasto